Pół roku już mija jak Szafir został sam, a my ciągle nie możemy dać sobie z nim radę.
Najpierw, dwa tygodnie po śmierci Ruda, w ogóle nie meczał, nie wychodził ze stajenki i większość dnia leżał ze smutnym wyrazem pyska. Baliśmy się czy i on nie jest chory. Szczęśliwie okazało się, że nie. Jadł mniej niż zawsze, ale jadł. Doszliśmy do wniosku, że on tak przeżywa brak Ruda, z którym był całe swoje życie. Dni mijały, a Szafir był cichutki jak trusia. Jak już wyszedł ze stajenki to podchodził do furtki i tak jakby za kimś wyglądał. Nie chodziło o to, żeby mu przynieść chlebek. Nawet i ten jego przysmak jadł bez dawnego apetytu, ot z grzeczności.
Po dwóch tygodniach zaczął meczeć.Stawał na pieńkach i meczał głośno jedną serię MEEE, a potem nadsłuchiwał.
I znowu. I znowu. I znowu.
Mogło to trwać godzin wiele.
Robił krótkie przerwy na jedzenie i od nowa.
Nasze kozy kompletnie go ignorowały. Zresztą u nich, od śmierci Cypisa, tez było cicho.
Szafirowi odpowiedział w końcu capek sąsiada, zresztą jego potomek. A może Ruda? Trudno ustalić bo jeden i drugi mieli gody z Balbiną, matką capka.
Teraz mieliśmy już duet. Z jednej strony nawoływał Szafir, a z drugiej capek.
Przyszedł okres rui. Meczenie Szafira jeszcze nabrało siły. W różnym czasie dołączały się poszczególne kozy, zależnie od tego która była w rui, i już był niezły chórek.
Pierwsza na gody do Szafira przyszła Balbina. Nawet jej się u niego podobało. Trochę pojadła z paśnika, trochę z korytka, nawet weszła do stajenki. I zgodnie sobie leżeli. Została na noc. Rano sąsiad Balbinę zabrał i Szafir na nowo zaczął się drzeć!
Zdesperowani, po kilku dniach, daliśmy na jego wybieg Tuptusię. Była w rui.
- Młoda koza w pełni sił, a jeszcze nie rodziła. Dla własnego zdrowia musi chociaż raz być matką.
Tak tłumaczyliśmy sami sobie. Mieliśmy jednak poczucie, że jest to decyzja wymuszona zachowaniem Szafira.
Dla nas więcej kóz to więcej problemów.
Tak do końca nie wiadomo czy gody się odbyły. Tuptusia, po kilku zaledwie minutach, uciekła od amanta! Przecisnęła się między żerdkami i pędem wróciła przez całą działkę, pod własny wybieg, do Muszelki i Rajana.
I znowu Szafir się darł.
Po kilku dniach Muszelka zaczęła mu odpowiadać.
- Skoro już raz podjęliśmy decyzje, że koza może mieć małe, a z Tuptusią to właściwie nie wiadomo…
Muszelka sama poszła do capa.
A tam sama! Ona i całe jej towarzystwo, to znaczy Tuptusia i Rajan, bo za skarby nie chciały jej opuścić. Dopiero przy samej furtce, na wybieg Szafira, udało mi się ich rozdzielić. Strzałka zagoniła Rajana i Tuptusie z powrotem, a Muszelka zaczęła balet. Niby chce wejść, ale może nie. I chciałabym i boję się. Co ona nabiera chęci, to Szafir jeszcze większej i leci w naszą stronę z mlaskaniem, wywijaniem warg i jęzorem na wierzchu. No to dziewczę się z lekka płoszy i cofa. Ja odganiam Szafira, Muszelka nabiera odwagi i robi kroczki dwa do przodu, a Szafir pędem wraca. Taki niecierpliwy!
W końcu ona weszła, a ja mogłam bramkę zamknąć i iść na kawę. Zakończona rola swatki.
Po godzinie Muszelka stała przy płocie i patrząc w stronę swojego stadka meczała żałośnie, a one jej odpowiadały. Szafir był cicho.
Jasnym było, że koza chce do domu i ani myśli dłużej tu zostać. Jak chciała tak się stało.
Dwa, trzy dni minęły we względnej ciszy i Szafir zaczął na nowo swoją śpiewkę.
Już dawno ruje kozom minęły, a on dalej darł pyszczydło.
Kilka dni temu, mój mąż, doprowadzony do ostateczności, otworzył mu wybieg i powiedział:
- Wyłaź łobuzie! Łaź gdzie chcesz tylko drzewek nie zeżryj bo dostaniemy od pani po łbach.
Szafirowi nie drzewka były w głowie. Pobiegł pędem pod wybieg kóz. Stanął przy ogrodzeniu i meczał w stronę pana.
- Co miałem robić? Wpuściłem go do środka. I wiesz jaka cisza! Już cały dzień są razem.
Zadowolonym tonem zdawał mi relacje po moim powrocie z Wrocławia.
- A co będzie nocą? Razem w takiej małej stajence? Jeszcze pokaleczy je rogami.
Ja, jak to ja, zamartwiałam się na zapas. W związku z tym, mąż zamknął kozy na noc w stajence, a Szafira próbował przegonić na jego wybieg. Nic z tego. Latał za nim w koło, aż w końcu się zniechęcił. Zostawił go na dworze. Otworzył tylko jak szeroko kozi wybieg i jego wybieg i jego stajenkę.
- Jak zmarznie to wróci do siebie.
Bo na dworze mróz ! Poniżej -10 stopni.
Nie dawało mi spokoju co się dzieje z uparciuchem. Coś koło dwudziestej trzeciej godziny, ubrałam się cieplutko, na nogi gumofilce męża i nie budząc nikogo podreptałam do stajenki Szafira. Na dworze biało od śniegu. Widoczność dobra. W stajence pusto. Szafir sterczy przy wybiegu Pagona i coś tam sobie pomrukują.
Podeszłam do niego, pokonując zaspy śniegu i mówię spokojniutko i słodziutko:
- Szafirku, zamarzniesz tu biedaku. Pożegnaj się z Pagonem i maszeruj do domu. Szybciutko.
Grzecznie? Grzecznie. A ten nic. Podchodzę do niego bliżej, a on w nogi. Ja za nim. I tak lataliśmy od wybiegu Pagona do wejścia na wybieg dla kóz. Pagon przyłączył się do zabawy i szczekał i biegał u siebie jak szalony. Szafir chyba też bawił się na całego. No, nie było mu przynajmniej zimno.
Mniej więcej po półgodzinie przyniosłam chlebek, dla przekupstwa. Nic z tego. Po następnej półgodzinie poprosiłam Strzałkę o pomoc. Wypadła z domu i od razu wiedziała o co chodzi! Chyba Pagon jej naszczekał. Raban zrobił się całkiem niezły,tym bardziej że rozum mi odebrało i wypuściłam Pagona, naiwnie myśląc, że mi pomoże. Efekt taki, że psy szczekały jeszcze bardziej, a ja latałam teraz już prawie po całej działce. O dziwo! Szafir ani razu nie biegł w stronę swojej stajenki. Wszędzie tylko nie tam. I w ogóle nie meczał. Biegał po cichutku, bo śnieg tłumił nawet odgłos kopytek. Uciekał na niewielką odległość, stawał, czekał, aż się przybliżę i znowu uciekał. Słychać było tylko psy i moje sapanie i prośby i groźby pod adresem Szafira.
Po północy, dołączył do nas mój mąż. W czym biegał to nie wiem, bo jego gumofilce ja ciągałam po działce. Jeszcze jakieś dwadzieścia minut zażywaliśmy ruchu na świeżym powietrzy i daliśmy sobie spokój.
Pagon na wybieg. Strzałka do domu na kocyk, ja i mąż do łóżka, a Szafir… , a Szafir ma więcej rozumy niż my! Dał sobie radę! Futro na grube. Nie zamarzł, ale i nie wrócił już do swojej stajenki. Ileż w nim asertywności. Wiedział co chce. I w końcu dopiął tego.
Rano, gdy mąż wypuścił pozostałe kozy, Szafir dołączył do nich i teraz już razem jedzą, biegają i śpią. Cisza i zgoda.
Dla mnie słowa “Uparty jak cap!” nabrały osobistego wydźwięku.
LiniSemen