Krzyki i szepty

W czym tkwi haczyk?

ogród warzywny Mija już drugie lato jak każdy dzień, od rana do wieczora, spędzam na wsi. Codziennie przejeżdżam dziesięć kilometrów na rowerze, żeby uprawiać ogródek i doglądać nasze zwierzaki. Mamy już kozy, capy i kury, a domu jeszcze nie widać.

Żałuję zmarnowanych lat, które przeżyłam w mieście, w blokowisku, bombardowana w dzień i w nocy kakofonią dźwięków generowanych przez otaczających mnie zewsząd sąsiadów. Z okna mogłam podziwiać tylko następny blok, i następny, i następny… z dumnie powiewającymi na balkonach chorągiewkami suszącego się prania. Zieleń, w najbliższym sąsiedztwie, to było rachityczne drzewko koło trzepaka i kontenerów na śmieci. Na skrawku nieba, nad podwórkiem, słońce pokazywało się na krótko, tylko w godzinach południowych.

Już to, że mam kawałek własnej ziemi jest dla mnie, człowieka z miasta, z blokowiska, czymś niezwykłym.
- Nie wspólne, czyli niczyje, tylko moje, nasze!
Często tak sobie myślę. I to jest bardzo radosna myśl. I taka twórcza.

Teraz i ja, która wcześniej nie rozumiałam miłości mojej babci i mamy do pracy w ogródku, oszalałam na tym tle! Sama nie spodziewałam się, że będzie mi to dawało taką frajdę!

Wiem, że nasza decyzja przeprowadzki na wieś i pracy na roli wzbudziła sporą sensację w rodzinie i wśród znajomych. Większość z nich uznała:
- Koniec świata się zbliża, jeżeli taka pańcia z miasta, z biura, chce uwalać sobie paluszki ziemią! Co tam zresztą ziemią! Ona jeszcze i zwierzaki chce trzymać, no to czasami może być to nie tylko ziemia. A fuj!
Koniec świata nie nastąpił, ale rzeczywiście, paluszki moje niejedno już dotykały.

Później dotarły do mnie opowieści, że zadziwiłam również mieszkańców wioski. Ludzie nie mogli uwierzyć, że ktoś sam, dobrowolnie zrezygnował z lekkiego miastowego życia i codziennie pedałuje dziesięć kilometrów rowerkiem, żeby uprawiać ogródek.
- No, w tym musi być jakiś haczyk!
Spekulowali.

Uprawa warzyw we własnym ogródku to na wsi już prawie zapomniany zwyczaj, kultywowany tylko przez garstkę kobiet.
Te nieuprawiające, a bardziej dociekliwe panie, przystawały przy płocie i zagadywały:
- Szczęść Boże.
- Bóg zapłać.
- Co tam pani takiego sieje?
Cokolwiek bym nie wymieniła, to w odpowiedzi padało:
- Ja już nie sieję, bo to się nie opłaca. Za dużo z tym roboty! Tyle co potrzebuję to kupię w mieście. Na tej ziemi nigdy nie urosną takie piękne jak te kupne.
- No, to na pewno, bo te kupne to w większości nie owoce ziemi tylko produkty powstałe dzięki chemii. Ja tam wolę swoje, brzydsze, ale zdrowsze.

Ot,  i to właśnie ten haczyk.

Nie dając się nikomu zniechęcić sadzę, sieję, flancuję, tworzę ogródki, kwietniczki, rabatki, skalniaki, sadziki i inne cudeńka, a mam gdzie, bo działka ma prawie hektar!

Wszystkie te roślinki są jeszcze młode, nieduże. Potrzebują mojej opieki, a przede wszystkim czasu. W przypadku drzew, to nawet lat całych.
Tak. Jeżeli coś komuś zazdroszczę, to tylko drzew. Starych, dużych drzew dających własne owoce lub chociażby cień! Własny cień, w którym można odpoczywać w upalne letnie dni. Nasza działka jeszcze trzy lata temu była polem, na którym uprawiano ziemniaki i żyto. Dlatego, pomimo że jest duża i bajecznie położona, to właśnie brak drzew jest jej minusem. Zaraz, w pierwszym roku, nasadziłam różnych drzewek owocowych i innych iglastych i liściastych, ale resztę pracy musi wykonać czas. W ciągu jednego sezonu można postawić dom, jeżeli są na to pieniądze, ale niestety drzewo w tym samym czasie urośnie tyle prawie co nic. Chucham i dmucham na te moje drzeweczka. Cieszę się każdą nową gałązką i tym że rosną i mężnieją. I modlę się do Boga, żeby dane było naszej rodzinie, w komplecie, doczekać własnych owoców i własnego cienia. Doczekać i wiele lat się nimi cieszyć.

LiniSemen

Podziel się tym wpisem ze znajomymi na:
Tagi: ,
Dodane przez LiniSemen 8 września 2005 Krzyki i szepty

Skomentuj

Spam protection by WP Captcha-Free


Wieś Stany k. Nowej Soli | Sklep z rękodziełem, papierowąwikliną, ekowyrobami