Krzyki i szepty

Przez oczy do serca.

Styczeń. Mróz. Na dworze biała szadź.

zimowy widok z okna

Patrząc przez okno widzę białe łąki, a na nich jakoś tak duchowo i bajecznie uwypuklone pojedyncze drzewa i krzewy.
- Boże jak pięknie!
Samo wyrywa mi się z piersi.

To pierwszy w tym roku „ biały dzień”. Tegoroczna zima nie dała się sobą nacieszyć. Do tej pory więcej było dni bardziej jesiennych, niż takich naprawdę zimowych. Śnieg, jeżeli już padał, to od razu topniał.

Całkiem inaczej było rok temu. Śnieg padał częściej, chociaż też nie utrzymywał się długo. Jednak po feriach, w lutym, świat przykryła śniegowa pierzyna i silny mróz utrzymywał ją przeszło dwa tygodnie, a pierwsze opady były tak obfite, że zaskoczyły drogowców i przez dwa dni był problem z dojechaniem do miasta. Przypomniało mi to „zimę stulecia” w latach siedemdziesiątych.

Przyjechaliśmy wtedy do wujka, tu na wieś, na Boże Narodzenie. Śnieg tak zapadał drogi, że do miasta mogliśmy wrócić dopiero po Sylwestrze. Jeszcze dzisiaj pamiętam radochę jaką my dzieci miałyśmy tamtej zimy!
Wtedy, pierwszy i jedyny raz, jechałam saniami ciągniętymi przez konie! Nigdy więcej nie miałam też okazji zjeżdżać z górki na pazurki na worku wypełnionym sianem, albo brać udziału w stawianiu śnieżnej twierdzy i później w jej obronie. Pomimo zimna do domu wpadaliśmy tylko po to, żeby się ogrzać, przebrać w suche ubrania i coś zjeść, bo my miejskie niejadki dostaliśmy wtedy wręcz wilcze apetyty. Nawet teraz widząc śnieg, czuję jak budzi się we mnie dziecko co to koniecznie musi bałwana ulepić lub śnieżkami porzucać.

Z tegorocznej bezśnieżnej zimy zadowolony jest (poza drogowcami) mój mąż, gdyż omija go odśnieżanie chodników i ścieżek. W zeszłym roku tworzył całą sieć przejść ułatwiających nam poruszanie się po działce. Prowadziły one do wolier, w których trzymamy kury, do stajenki i wybiegu kóz i do stajenki i wybiegu capów. Oprócz tego do budynku gospodarczego i oczywiście od domu do bramy, w sumie ładnych kilkadziesiąt metrów. Przygotował sobie sprzęt do odśnieżania- kawał sklejki na kiju i co trochę śniegu napadało, to miał pracę od nowa. No cóż, dla jednych obowiązki dla innych, czyli dla mnie, przyjemności. Mogłam „suchą stopą” spacerować po działce.

Jednak mnie coś ciągnęło dalej, na polną drogę zasypaną śniegiem i jeszcze dalej, do lasu, a tam inny świat!

Drzewa, przeważnie sosny, okryte śniegiem.
Od czasu do czasu wiaterek zwiewa z gałęzi śnieżny puch. Wiaterek, a może przemykająca cichutko po gałęziach wiewiórka? Nie słychać ptaków. Cisza i pustka namacalna. Wystarczy jednak spojrzeć pod nogi i widać, że jeszcze niedawno, może w nocy, a może przed chwilką, życie tu wrzało. Na śniegu ślady zajęcy, sarenek, lisów. Całe zawiłe esy floresy ptasich pazurków. Miejscami, pod samotnymi dębami, połacie śniegu rozryte, stratowane.
- No, to już chyba robota dzików!
Myślę sobie i trochę mi strach.

Ślady krzyżują się, plączą, mieszają. Ruch, jak w mieście na deptaku. Chociaż mam wrażenie, że jestem tylko ja i drzewa, to być może obserwują mnie jakieś oczy. Mam nadzieję, że nie dzika szykującego się do ataku! Nie chciałabym wrócić do prawie już zapomnianych biegów przełajowych, którymi kiedyś torturowano mnie na treningach lekkoatletycznych.

Spoglądam na moją wierną towarzyszkę spacerów, suczkę Strzałkę, spokojnie maszerującą na smyczy przy mojej nodze. Spogląda mi w oczy, a ja sama do siebie mówię:
- Nie ma się czego bać! Gdyby mi coś groziło to na pewno byś mnie ostrzegła. Prawda?
Nawet nie szczeknęła w odpowiedzi uznając, że to sprawa oczywista.

Zresztą to człowiek człowieka może skrzywdzić, bez dania racji. Zwierze atakuje tylko sprowokowane, albo… głodne.
Leciutki dreszczyk strachu, który czuję tak i tak nie zniechęca mnie do dalszej wędrówki. Potrafię tak ze Strzałką godzinami spacerować i rozmyślać.

Tej zimy, zamiast śniegowego krajobrazu, musi wystarczyć szadź, którą właśnie podziwiam wyglądając sobie przez moje „specjalne” okienko. W projekcie domu, tego okienka nie było, ale teraz jest. Wspomniałam tylko mężowi:
- Kochanie, patrząc w tę stronę, można by oglądać daleką panoramę za wałem przeciwpowodziowym i przepiękne zachody słońca.
No i mam. Jeszcze jeden dowód, że moje potrzeby wiele dla niego znaczą.

Teraz rzeki Odry nie widać. Płynie swoim korytem i nie zagraża nam podtopieniami. Przede mną za to „rozlewają” się łąki i pola. Monotonię ich przełamują wolno stojące olbrzymie drzewa i z rzadka rozrzucone niższe skupiska krzewów. W dalekiej perspektywie obramowują je ściany lasów. Przestrzeń i swoboda.

Dzisiejszy koloryt to biel leciutko iskrząca się delikatnie prześwitującym zza oparów blaskiem słonecznym. Nie, mój opis nie oddaje głębi tego zjawiska, trzeba zobaczyć je własnymi oczyma i…poczuć motylki w brzuchu.

Każda gałązka, każdy badylek udekorowany białą koronką. Powietrze wisi nieruchome, wypełnione ciszą. Mogę godzinami podziwiać ten cud natury, ale wiem, że długo nie potrwa. Wystarczy słonecznych chwil kilka i … zniknie.

Dzwonię więc do mojego syna, który jeszcze trochę musi pomieszkać z dziadkami w mieście, zanim będzie mógł przeprowadzić się tu do nas, na wieś.
Rzucam szybko w słuchawkę, napędzana wypełniającą mnie radością:
- Dzień dobry kochanie. Na dworze jest tak pięknie, bierz aparat i leć nad Odrę , albo do parku, porób trochę zdjęć!
W odpowiedzi pada:
- mmm, już już, zaraz… Jeszcze tylko chwilkę pośpię.

No, to by było wszystko na temat radości wstawania o poranku.

Syn mój preferuje nocne życie przy komputerze i dla niego, jeżeli nie musi, dzień zaczyna się „wcześnie rano, po południu”. Określenie to powstało na drodze kompromisu, gdyż on twierdzi, że wstaje przecież o trzeciej- czwartej, a my dodajemy- ale po południu.
Cała bliższa i dalsza rodzina oraz znajomi wiedzą o tym i dzwoniąc do niego w tych godzinach pytają czy go nie obudzili, a nie na przykład czy mu nie przeszkodzili w obiedzie.
Do szybszego wstania może go tylko zmusić jego dziewczyna Ania, albo konieczność pokazania się na studiach.

Żałując, że nie udało mi się namówić syna na zrobienie zdjęć, do których naprawdę ma dobre oko, ubieram na siebie co tam jest pod ręką, żeby nie zmarznąć i wychodzę z domu.

Postanawiam jednocześnie, że w najbliższym czasie sama spróbuję robić zdjęcia. Żałuję, że wśród wcześniej porobionych szkoleń i kursów nie było jakiegoś fotograficznego, ale kto wie? Już tyle się zmieniło w moim życiu, że może kiedyś?

Wcześniej, kiedy pracowałam zawodowo, to w takie cudowne poranki, albo biegłam do pracy, albo przesypiałam je. Od czasu jak przeprowadziliśmy się na wieś mogę stanąć, zapatrzeć się i podziwiać otaczającą mnie przyrodę. Widzę i odczuwam więcej, a nie tylko czy na dworze jest zimno/ciepło, mokro/sucho.

Dopada mnie myśl, że tak bogaciej odbierałam świat w dzieciństwie i w młodości, a później, gdzieś po drodze zgubiłam tę zdolność.

Wyszłam z domu i po prostu wchłonęła mnie ta biel i cisza. Chodzę sobie po swojej ziemi i podziwiam.
Moje roślinki, chociaż są jeszcze małe, to dzisiaj pokryte tą niezwykłą bielą robią wrażenie większych, dostojniejszych.

Właśnie zamarłam w pół kroku nad krzakiem dzikiej róży.
Przywiozłam ją jakieś dwa lata temu ze spaceru nad Odrą, gdzie wypatrzyłam malutką i wątlutką roślinkę prawie zaduszoną pomiędzy wielkimi badylami. Teraz rośnie sobie przy wejściu do sadu i chociaż nie jest to jeszcze wielki krzak, to latem, jakby w podzięce, róża pięknie zakwitła, a później cieszyła oko czerwonymi owocami. Teraz, każda gałązeczka, każdy kolec podbarwiony jest na biało, a owoce wyglądają jak polukrowane. Patrząc na to czuję całą sobą, że życie jest piękne i może być proste.

Z tak ckliwego nastroju wybudza mnie meczenie kóz. Już nakarmione, wesoło biegają po wybiegach. Idąc do nich patrzę w dal na las, ten sam który często odwiedzam ze Strzałką.

Mieszanka drzew iglastych z odrobiną liściastych, to przez większą część roku zróżnicowana w tonacji zielona ściana, jesienią dodatkowo wzbogacona całą paletą czerwieni i brązów. Dzisiaj mróz przemalował wszystko na biało.
- Przemalował, a może bardziej okrył delikatniutką gazą?

Zastanawiam się.

Tu bliżej też, wszędzie gdzie nie spojrzę widać efekty pracy nocnego malarza. Nawet siatka okalająca wybieg kóz, na co dzień z daleka niezauważalna, teraz zmieniła kolor na biały i prezentuje swoje symetryczne ażury. Młodsze kozy podchodzą do tego dziwu, dotykają mordkami i świetnie się bawiąc zlizują lodowy deser. Tylko najstarsza koza, przewrotnie nazwana męskim imieniem Cypis, stoi z boku, zapatrzona w dal.
Kto wie, może ona również zadumała się nad urodą tego poranka?

Mówię więc do niej:
- Cypis, tobie też się podoba, co?
Odwraca głowę w moją stronę, patrzy poważnie i krótko meczy na zgodę.

Moja mądra, kochana staruszka.

LiniSemen

Podziel się tym wpisem ze znajomymi na:
Dodane przez LiniSemen 5 stycznia 2008 Krzyki i szepty

Skomentuj

Spam protection by WP Captcha-Free


Wieś Stany k. Nowej Soli | Sklep z rękodziełem, papierowąwikliną, ekowyrobami